Wielce zmartwiony i stroskany, bardzo wczesnym rankiem wyszedłem na plażę, aby się po niespokojnie spędzonej nocy odświeżyć kąpielą, a potem podczas przechadzki porannej w ciszy i zdala od zgiełku, w lesie lub w obliczu morza, zastanowić się nad tem, co by mi uczynić należało.
Poranek był chmurny, odrobinę słotny, łagodnie zasępiony, ale ciepły; szmaragdowo zielone morze zupełnie gładkie ledwie poruszające się, jak gdyby się przeciągało we śnie, dalej od brzegu mgiełką szarą osłonięte. Jedno jedyne czarne czółno powoli wlokło się przez zielone obszary, zresztą nie widać było ani statku, ani łodzi.
Wykąpawszy się, poszedłem plażą w kierunku latarni rozewskiej, zły, że gdy cały świat jest taki cichy i spokojny, ja muszę sobie łamać głowę nad tem, jak swem życiem pokierować.
Szedłem tak zamyślony, nie widząc nawet, co się koło mnie dzieje, gdy w tem usłyszałem znajomy głos i ujrzałem przed sobą Dawida, a za nim załadowane sieciami czółno i spychających je na wodę dwóch rybaków.
— Chcesz jechać z cezą na bańtki? — pytał, przenikliwie patrząc mi w oczy.
Że rybacy fląderki nazywają „bańtkami“, to mi już było wiadome, nie wiedziałem tylko, co to ceza. Ale po co pytać? Pojadę — to zobaczę.
— Z największą przyjemnością! — odpowiedziałem,
Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/80
Ta strona została przepisana.
XIII.
Płynę z „cezą” na fląderki. „Śpiewający” kur morski.