Mimo, że spora garść letników jeszcze nie wyjechała — nawet w naszym domu na dole troje państwa mieszkało — i wioska wciąż jeszcze miała swój sezonowy charakter — dla mnie sezon letni już się skończył. Wprowadzony przez Dawida do jego maszoperji węgorzowej, dzień w dzień, o ile pogoda pozwalała, wstawałem na długo przed wschodem słońca, i wyjeżdżałem na jarnowanie węgorzy. W tej względnie łatwej robocie wkrótce nabrałem takiej wprawy, iż po pewnym czasie stale zastępowałem Dawida.
Z przyjemnością wspominam te czasy.
Budziło mnie zawsze pukanie w okno w domach i stłumiona rozmowa budzącego z budzonym. Ponieważ mieszkałem na piętrze, z początku nastawiałem budzik, ale potem tak przywykłem, że budziłem się bez zegarka. Ubierałem się czemprędzej w najstarsze, jakie miałem, ubranie, później w wygodne manczestrowe buksy, bo na morzu rano jest chłodno — w kurtkę i czapkę, schodziłem cicho na dół, gdzie w sionce stale na tem samem miejscu stały moje „korki“, wsuwałem w nie bose nogi i wymknąwszy się z domu śpieszyłem ku leśnej drodze, na której już zwolna dopędzali się wzajemnie członkowie mej maszoperji. Kiedy byli już wszyscy, rozpoczynał się żwawy marsz przez las, połączony z cichą rozmową, póki nie stanęliśmy nad swą tonią, gdzie zaczynała się praca na morzu. Rano człowiek nie jest zbyt rozmowny, a już zwłaszcza chętnie
Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/91
Ta strona została przepisana.
XVI.
Pierwsze prace rybackie. O węgorzach w grochu.