jakiś w grochu. Podchodzi powoli, patrzy — księżyc świecił — w grochu żmija leży wielka, od funta. (Powyżej funta). Przestraszony cofnął się, ale nie uciekł, tylko zdaleka patrzy, co się dziać będzie. Widzi, żmija pełznie wśród grochu, a gdy spostrzegła wiszący strączek, podniosła powoli głowę i urwała go. Wtenczas rybak poznał, że to nie żmija, tylko ryba, węgorz... Aż tu obok tej ryby druga ryba — podnosi głowę i znowu rwie strączek grochu. A dalej trzecia, czwarta, piąta, dziesiąta! On myślał, że to złodzieje, a tymczasem to węgorze wychodziły w nocy z morza na ląd i objadały mu strączki z grochem...
— Nie złapał ich? — bąknąłem...
— Oho, Janku, nie tak to łatwo złapać węgorza, gdy idzie po mokrej trawie — odpowiedział Józek — Śmiga jak we wodzie a skacze w górę więcej niż na pół metra. Rybak chciał węgorze pochwytać, ale one zaczęły umykać a jak tylko były niedaleko brzegu, każdy węgorz stawał na ogonie i hyc! odbijał się od ziemi głową naprzód, jak strzała, skakał w morze.
Nie chciało mi się wierzyć. Józk był moim przyjacielem, lubił mnie i nie zauważyłem, żeby mnie „bujał”. W dodatku Anton opowiedział mi podobną historję o rybaku, któremu węgorze również groch objadały, wychodząc z morza i pełznąc przez brzeg, w tem miejscu piasczysty, skutkiem czego pozostawiały po sobie bruzdy, mokre i gładkie od wydzielanego przez nich „szlamu” czyli śluzu, Temi bruzdami wracały, bo im było lżej, niż czołgać się po piasku. Zauważywszy to, rybak rozkopał węgorzom bruzdy, a gdy wracały do morza, wszystkie je na piasku wyłapał. W ten sposób nałapał takie mnóstwo węgorzy, że stał się bogatym człowiekiem.
Gadki były niewątpliwie zajmujące, ale — jak tu wierzyć? Poszedłem z tem zmartwieniem do Dawida.
— Jest to prawda, Dawidzie, że węgorze lubią groch?
— Jo, Janku!
I tu opowiedział mi z całą wiarą i przekonaniem zdarzenie ze swych młodych lat. Pewien handlarz ryb ze Swarzewa wziął go jako pomocnika na ziugę czyli na żaglowiec urządzony do przewożenia ryb żywych. Na tej ziudze