Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/102

Ta strona została przepisana.

bojowy, nagrodzony swego czasu wszystkiemi odznaczeniami św. Jerzego. Wyszedłszy z budki, stał jakby olśniony świetnością poranku, niby zbudzony z niemiłego snu, z dziwnym, szarym cieniem smutnego przeczucia na twarzy.
— Gratuluję ci zwycięstwa, zdobywco miast — wesoło przywitał go Niwiński.
Szwec uścisnął mu serdecznie rękę i odpowiedział bladym uśmiechem.
— Przez tydzień się nie rozbierałem i nie myłem porządnie. Nie masz pojęcia, jak mnie wszy gryzą. Bóg wie, co dałbym za kąpiel i czystą koszulę.
Dziwny ten człowiek, z zawodu nauczyciel ludowy, a z przekonań socjalista i antymilitarysta, przez cztery lata przeszło, służąc od prostego żołnierza, nie schodził z pola walki. A przeznaczoną mu była śmierć sławna wprawdzie — lecz z własnej ręki.
Szli dalej plantem kolejowym, przez las. Las był młody, wysoki ale rzadki a przeto pełen światła, pogodny. Z niedawnych wylewów wiosennych pozostało tu dużo wody, tak, że drzewa stały w niej po kolana, a białe pnie brzóz rzucały na nią jasne pręgi. I woda nie była czarna, lecz od liści brzozowych jasno-zielona, słońcem promieniejąca.
Działa biły wciąż, granaty z rykiem leciały nad lasem.
Zamajaczył czarny jakiś punkt w oddali. Punkt rósł, las zaczął rozbrzmiewać tętentem kopyt końskich.
— Rozwiedczyk konny! — rzekł Ryszan.