Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/104

Ta strona została przepisana.

mostu dwiema świecącemi wstęgami obejmująca małą wyspę, gęsto zarosłą bukietem starych, rozłożystych drzew, jeszcze mgiełką poranną utkanych, wyspę cudnie zieloną, jak olbrzymi szmaragd, oprawny w złotą przepaskę. Na lewo szeroki zakręt rzeki i z jednej strony wybrzeże drzewami zarosłe i wyspami zielonemi obwarowane — z drugiej miękko wyżłobiony brzeg piasczysty, lśniący i żółty — a na nim, na wzgórzu, miasto białe, z wieżami i kopułami soboru i cerkwi, ze smukłą ciemno-czerwoną gotycką wieżą kościoła polskiego, z dziwnemi konturami domów nieodgadnionego przeznaczenia, pierwszy raz widzianych, tajemniczych a nęcących. Tysiące szyb płonęło złotoognistemi blaskami w słońcu porannem i wielkiemi kępami zieleniły się wśród domów drzewa parków i ogrodów. Między miastem a rzeką chwiał się w powietrzu wysoki czarny słup dymu, rozwiewający się w błękitnem niebie w posępny, żałobny pióropusz.
— Jak w Moskwie! — przypomniał sobie Niwiński.
— Patrz, uciekają! — pokazywał Ryszan.
Po prawej stronie mostu widać było biegnący tuż nad rzeką, połyskujący tor kolejowy i pędzące nim eszelony „czerwonej armji“, dymem białym owiane. Ale w tej chwili zaszumiały pociski baterji dalekonośnej, która ogniem ścigała uciekających.
Poranek był przecudny i w całem znaczeniu słowa cichy, rzekłby kto — w najsłodszym śnie rannym pogrążony. Miasto stało jasne, piękne, obojętne, zdając się mówić: — Róbcie sobie, co chcecie, ja się do niczego nie mięszam, o niczem