Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/106

Ta strona została przepisana.

Kule gwizdały coraz zawzięciej.
— Bracie komisarzu! — zwrócił uwagę oficer. — Widzą nas i strzelają.
Ryszan, który właśnie zatrzymał się przy drugim zabitym Czechu, spojrzał pytająco na Niwińskiego. Ten wzruszył ramionami.
— Nieprawdaż? — odezwał się Ryszan z uśmiechem. — Cóż na tem zależy?
Szli dalej powoli, przystając nad trupami i rozglądając się.
— Co za dziwny los, Czechowi — umierać pod Samarą! — myślał Niwiński.
Przechyliwszy się przez parapet, spojrzał w rzekę i ujrzał na niej łódkę bez wioseł z dwoma martwymi Chińczykami. Byli w jakichś wschodnich strojach, a siedząc tak w nienaturalnych pozycjach, z długiemi warkoczami, nurzającemi się w wodzie, wyglądali jak wsadzone dla zabawy w łódź manekiny woskowe.
— A jakiż Bóg dziwny tym żółtym warjatom kazał umierać za sowiecką Samarę w boju z Czechami?
Sunąc powoli przejechał mostem improwizowany przez Czechów pociąg pancerny, naprzód platforma z trzycalowem działem, umocniona ziemią i grubemi belkami, potem lokomotywa, za nią ciepłuszka z otworami wykrojonemi na karabiny maszynowe, wreszcie kilka ciepłuszek. Ponieważ to była właśnie wiosna a Czesi — jak wszyscy Słowianie — kwiaty lubią, przeto wozy a zwłaszcza strzelnice karabinów maszynowych umajone były zielenią, kiściami bzu i bukiecikami konwalji.