Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/108

Ta strona została przepisana.

Znowu zaszczekały „psy”, tym razem solidnie i gęsto, ale po krótkim czasie ogień umilkł.
— Sowjet się poddaje! Sowjet się poddaje! — rozległy się okrzyki. — Białą chorągiew wywiesili.
Ogień karabinów maszynowych ucichł.
Ale w mieście strzelanina nie ustawała.
Ryszan potrząsnął głową zniechęcony.
— Obawiam się, że oni sobie z nas kpią! — zwrócił się do Niwińskiego. — Za mało mamy wojska. Trzebaby porządnie przeczyścić miasto — a tu patrole tylko się błąkają.
Ale te patrole przyprowadzały coraz to więcej jeńców.
Niwiński znużony usiadł na kamieniu i przyglądał się im. O co i dlaczego to towarzystwo się bije? Świadomość? Ani gadania! Czyżby zdziczenie doszło tu już do tego stopnia, że człowiek naraża życie dla marnej „kierenki“?
Połowę jeńców stanowili żołnierze austrjaccy i węgierscy — wśród żołnierzy rosyjskich było dużo żydów. Niemieckich żołnierzy zauważył Niwiński zaledwie kilku.
— Sakra! Ktoś tu ciągle strzela! — zdenerwował się Ryszan. — Jakiś łotr siedzi gdzieś na strychu i puka sobie do nas. To najwięcej irytuje, taki drań, prachwost!
Kule gwizdały coraz częściej. Sto par młodych oczu zwróciło się w jedną stronę. To jeden, to drugi coś gdzieś spostrzegł, wreszcie jeden pluton postanowił obstrzelać podejrzany dom.
Było to na końcu miasta, za mostem, przy planie kolejowym, gdzie stały podmiejskie domki rybaków i handlarzy rybą, stare, małe, drewniane