Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/112

Ta strona została przepisana.

— To znaczy, że naprzeciw samochodu pancernego z karabinami maszynowemi jedziemy ze samowarem?
— Coż pak o to! Oni i przed samowarem uciekną! — zapewniał artylerzysta, w dalszym ciągu szukając swego klucza.
Nie pragnąc być świadkami tak latwych triumfów — Ryszan z Niwińskim skorzystali z chwili, gdy pociąg zwolnił z biegu i zeskoczyli z platformy.
Dworzec wielki i z sumptem zbudowany, wyglądał jak olbrzymie noclegowisko dla ubogich. Wszystkie korytarze, poczekalnia i sala restauracyjna — wszystko przesiąkło zaduchem ciżby ludzkiej, niemytych ciał i starych szmat. Kąty zawalone były tobołami i poduszkami, wśród których rajdosiły się mizerne, brudne, półnagie dzieci. Leżące rzędami ciała ludzkie spały i chrapały w pozach zupełnego opuszczenia i zaniedbania. Inni jedli, chlapali kipiątkiem, palili papierosy albo gryźli „siemiaczki”, wyrzucając chmury łusek z wiecznie ruszających się warg. Skutkiem przerwy w komunikacji, spowodowanej niespodziewaną wojną, utworzył się na stacji kilkutysięczny zator ludzki, staw dusz zrezygnowanych i śpiących, z godziną na godzinę spodziewających się jakiegoś pociągu i wyzwolenia. Większości obojętne było, kto i o co się bije, kto przegrał, kto wygrał, byle tylko raz można się było dostać do „ciepłuszki”, ruszyć dalej, poto, aby, wylądowawszy znowu na jakiejś nieznanej stacji, dniami a czasem i tygodniami czekać i spać na kamiennej podłodze poczekalni lub korytarza, w smrodzie i zaduchu, o suchym chlebie i cienkiej herbacie, bez cukru, w brudzie