Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/121

Ta strona została przepisana.

Wśród oficerów sztabowych sterczał Niwiński, w długim płaszczu kawaleryjskim i z szablą u boku. Stojąc obserwował i uśmiechał się, widząc, jak dziwnie nieskładnie idzie to wszystko. Bataljon honorowy spóźnił się. Czemu? Ponieważ dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie ledwo wrócił ze służby garnizonowej, zmęczony, brudny, głodny, niewyspany. Oficerowie komenderowali to po czesku, to po rosyjsku, jeden oddział stosował się do regulaminu austrjackiego, drugi do rosyjskiego, trzeci miał regulamin sokoli. Oficerowie, choć pocichu, kłócili się — Czeczek raz po raz wołał kogoś do siebie i wymyślał półgłosem, groził, że zamknie, zarzucał nieudolność — jednem słowem, „pachniało Słowiańszczyzną“ i „pospolitem ruszeniem“ i dlatego to Niwiński uśmiechał się.
— Żołnierz dobry ale nie militarysta! — notował sobie w duchu. — Bez „ansztandu“ obejść się nie może. Zawsze musi być coś niedopiętego.
Wtem ruch się jakiś zrobił, tłum rozprysnął się i na plac wmaszerował nowy oddział, również w rosyjskich mundurach, ale z czarno-żółtemi wstążeczkami św. Jerzego na czapkach. Oficer prowadzący go komenderował bardzo głośno i z wielkiem przejęciem się, żołnierze maszerowali pracowicie z gorliwością i skupieniem świeżo wyćwiczonych rekrutów, nieledwie z tremą, zaś tłum? Tłum patrzył na ten oddział prawie z przerażeniem, niedowierzaniem, i jakby drwiąco. Posypały się nawet głośne żarciki i śmiechy.
Oficer kazał wziąć broń do nogi skomenderował „w prawo patrz”, miarowem krokiem pomaszerował ku Czeczkowi, stanął i raportował: