Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/126

Ta strona została przepisana.

Był temu rad.
Wiedział on dobrze, czego Curuś szukał. Szukał i on.
Huczała ponuro orkiestra nisko strojonemi trąbami, mlaskały po błocie buty żołnierzy, dzwoniły dzwony. Padał drobny deszcz. Na ulicach stały nieprzejrzane tłumy ludzi.
Niwiński szedł powoli, wzrokiem upartym a chłodnym wodząc po twarzach tych ludzi. Oto robotnik z kędzierzawemi jasnemi włosami, wystającemi z pod daszka czarnej czapki, w czarnej marynarce i czerwonej rubaszce pod spodem — djabli go wiedzą, co za jeden, dziś żołnierz „batiuszki carja“, jutro proletarjatu, pojutrze reakcji... Oto starzec czarno ubrany z przedziwnie plugawą, nieporządną brodą, ze zmarszczkami wiecznego zdziwienia na bronzowem czole i z twarzą głęboko porytą fałdami — któż odgadnie, czem właściwie żyje ten człowiek, patrzący na wszystko tak, jak gdyby przypominał sobie tylko rzeczy dawno już widziane. Oto ogromny, z obrzękłą gębą żołnierz, w czapce na tył głowy zsuniętej, w płaszczu żółtawo-szarym, zarzuconym na ramiona, z twarzą od siekiery, z małemi, przekrwionemi oczkami — ani nawet nie pytaj o jego przeżycia! A tu chłop z ryżą brodą i krzywemi oczami, w brunatnym płaszczu, postołach i łapciach, z ustami szeroko i bezmyślnie otwartemi, stoi, patrzy i coś tam sobie pewnie w tej głowie układa — ale zgadnij co? Panieneczka w czerwonym „szarfie“ na głowie, z buzią wymalowaną i ubieloną, naturalnie w pończoszkach ażurowych i trzewiczkach na cienkich, wysokich obcasach — wiadomo o czem myśli