Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/130

Ta strona została przepisana.

się do Warszawy. Rej wodzi tam jakaś panna Marja, stare pannisko, samarska specjalistka do polskich spraw wojskowych. Rozmawiałem z nią, pytałem o żołnierzy „orjentacji szturmowej”, tych coby chcieli jechać do Francji... Odpowiedziała mi wymijająco, ponieważ ona nie może się pogodzić z Czechami. O Cieszyńskie jej idzie...
— W Samarze! — wzruszył Curuś ramionami.
— Tu już niema nic. To cmentarzysko. Tu już wszystko umarło.
— Co umarło? — zdziwił się chorąży — I czemu ty robisz do tego taką przyjemną minę?
— Słyszysz te dzwony? Słyszysz, jak biją?
— Słyszę. I wiem, że to nie galopka ale pogrzeb. Trumny niosą.
— A my chodźmy dalej i cierpliwie za temi trumnami, bo się nam to słusznie należy.
— Dlaczego ma się nam to należeć? — oburzył się Curuś.
— Nie rozumiesz? Albowiem chowamy tu znów jeden zmarnowany i skonany nasz dzień dziejowy... My dwaj tu, Dworski, goniący za swymi zakonspirowanymi kolegami, może się nas tam jeszcze kilkunastu smęci na Murmanie czy nad Donem — i oto wszystko, co w tej chwili zostało z cudnych „snów o kolorowym ułanie“ na ziemiach słowiańskich czasu Wielkiej Wojny. Moment skonał i nie wróci...
— A przecie ludzi można tu znaleźć!
— Można — i my ich znajdziemy. Ale jak? Jesteśmy tu przecie z gołemi rękami, skromni,