Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/131

Ta strona została przepisana.

mali ludzie z wykształceniem podoficerów austrjackich z „anno dazumal“. Nie wiemy nic. Nie mamy kontaktu z żadnemi organizacjami polskiemi, nie znamy tutejszych ludzi ani stosunków. Wszystko, na czem można się było oprzeć, zostało daleko za nami. O, Curuś, Curuś, jak te samowary prawosławne hałasują!...
— Kałakała![1] — machinalnie rzekł Curuś.
— Nie wiemy nic! — podchwycił znowu Niwiński — ot, kraj —
— Może mi z „głosem kraju“ wyjedziesz? — zniecierpliwił się chorąży.
— Kraj jest głuchoniemy! — twardo rzekł Niwiński — Lecz — jak odgadnąć, czego chce, coby mu pomogło! Odprowadzamy na cmentarz swój zmarły moment dziejowy, swój zamordowany przez ludzi nikczemnych promień sławy i czynu...
— Ale dlaczego dopiero tu, w Samarze, przywdziewasz tę żałobę?
— Bo chcę to, co się skończyło, pochować dokumentnie, przysypać ziemią i przywalić kamieniami raz na zawsze, żeby już nie wstało. Co skonało, to się przeżyło. Świętości nie szargać, ale — umarłych nie wskrzeszać.
Curuś spojrzał na niego podejrzliwie.
— Dziwnie wesołą minę robisz do tego nabożeństwa.

— Bo zrozumiej mnie — teraz tu już niema nic. Jest pustynia. Nikt nic nie wie, nikt niema

  1. Dzwony.