Samara żyła wieczorem i w nocy.
I żyła gnuśnie, rozpustnie, grzesznie.
W piękne wieczory — a wiosna 1918-go roku była nad Wołgą przepiękna — stroiły się damy, podmalowywały, czerniły brwi, owijały głowy lekkiemi, różnobarwnemi „szarfami“ i mocno naperfumowane wychodziły do parku nad rzekę. Ulice pełne były silnego zapachu perfum, potu i ciał kobiecych. Ubrane jasno i bardzo lekko, w ażurowych, jedwabnych pończochach i przyciasnych pantofelkach na wysokich, śpiczastych korkach, samarskie strojnisie dreptały drobno po nierównym bruku z „kocich łebków,“ świecąc oczami i zmysłowemi, szkarłatnemi ustami, zawsze chciwe przygody i nowości, zawsze po raz pierwszy omdlewające pod pocałunkiem i o niczem innem nie myślące.
Kiedy Czesi weszli do Samary, zbrojni i jeszcze ciepli od walki, kobiety były nimi zachwycone, uwielbiały ich twardy, wojskowy kontur, ich bojowego ducha i ich świeżość. Urządzano im nieprzerwane owacje w teatrze i podczas wielkich festynów w parku, którego liczne i ciemne, ach, tak rozkoszne czarne kąty, wonne a wilgotne (to gorzej!) od rosy, były niemymi świadkami scen nie