Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/139

Ta strona została przepisana.

W dzień od wczesnego rana panował tu nadzwyczajny ruch. Na stacji wciąż jeszcze garnizonowały tłumy „bieżeńców”, którzy wstawali wcześnie, rozpoczynając na znajdującem się tuż targowisku dzień tem, co duszy Moskala jest najmilsze, to jest targowaniem się o chleb, o bułkę, o jaja itd. W kuchniach eszelonowych co duchu warzono czarną kawę. — Czesi, podobnie jak Polacy, gdy są głodni, zwłaszcza rano, łatwo wybuchają. I już pojawiały się na stacji watahy przekupniów, przeważnie młodocianych. Wpadali chłopcy z dziennikami i papierosami. Jedne i drugie żołnierze rozchwytywali.
— Wołżskij Kraj! Wołźskij Kraj! — wołali chłopcy.
— Doprawdy, to są woły! — śmiał się Czech. — Sami się do tego przyznają! Przecie mówią: Wolski kraj!
— Wołżskij Kraj! Wołżskij Kraj!
— Wstrcz si do bot![1] — żartował żołnierz.
— Papirosy! Papirosy damasznije! — wołał drugi chłopak.
— Wstrcz si do bot! — śmiał się strzelec czeski.
— Papirosy „Wstrcz si do bot!“ Papirosy „Wstrcz si do bot! — podchwycił chłopak i leciał z tą nową nazwą wzdłuż eszelonu.

Przychodziły też kobiety z masłem, z jajami na twardo, z bułkami. Rozlegały się przeciągłe, monotonne wołania:

  1. Wsadź sobie w buty!