Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/146

Ta strona została przepisana.

— Dajcie im spokój. Oni są jeńcami i chcą nimi pozostać do końca wojny. Znam to, dość się im napatrzyłem. My robimy, pracujemy z mniejszem lub większem szczęściem, wkońcu cierpimy, tułamy się po świecie — a oni tam sobie kursa samokształcące pourządzali, uzupełniają egzaminy, angielskiego się uczą — i krytykują.
Curuś zniżył głos.
— Kiedy bo widzisz, bracie, grozi im przeniesienie z Samary do innych obozów... Czesi nie dowierzają im, boją się ich... Tam straszne rzeczy się dzieją...
— Co?
— No, nie będę ci nawet opowiadał. Straszne. Na kilka tysięcy jeńców jest wszystkiego kilkunastu żołnierzy czeskich i garść Serbów... Chodzą pomiędzy temi kupami Madjarów i Niemców jak w klatce z dzikiemi zwierzętami... Przecież jeńcy bili się pod Samarą, głównie Węgrzy i Niemcy...
Niwiński wzruszył ramionami.
— Trudno. Na to nie poradzę.
— Szkoda ludzi, którzy mogliby się przydać...
— Szkoda ludzi dzielnych, to prawda... Ale ludzie dzielni, jak na przykład ty —
— O, ja! Ja to co innego!
Zirytowany chorąży wyciągnął mankieciki z rękawów, dystyngowanym ruchem zapalił papierosa, i mrużąc oczy, patrzył w obłok dymu. A potem zaczął mówić nerwowo:
— Czy to nie wstyd? Rumuni się organizują, nawet Włosi mają tu swój punkt zborny, a tylko