Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/155

Ta strona została przepisana.

— Takie, jak w armji czeskiej — odpowiedział Niwiński — Wyekwipowanie, wikt, tytoń i sześćdziesiąt rubli miesięcznie.
— Za mało. To bolszewicy lepiej płacą.
— Idźcie do bolszewików.
Poszli i — nie wrócili.
Było istotnie rzeczą wzruszającą, w jaki sposób te przybłędy żołnierskie dowiadywały się o istnieniu małego oddziałku polskiego i jak się do niego zewsząd zbiegali. Szedł sobie gościńcem taki jeniec austrjacki, „tatuś”, obrośnięty na gębie, brudny, bez koszuli, w łachmanach austrjackich. Szedł o głodzie i chłodzie, dążąc wciąż na zachód.
Spotkał go przed miastem Czech.
— Kto wy jesteście?
— Polak.
— Dokąd idziecie?
— Do domu.
— Chcecie znowu na wojnę iść?
— Mówią, że już pokój.
— Jaki pokój! Przecie bolszewicy jeńców do wojska pędzą i z nami się im bić każą.
— A wy kto jesteście?
— Czech — z armji czeskiej.
— Jaka armja czeska? Nie słyszałem.
Zaczęło się gadanie. Wynikło z tego to i owo, a że i polski oddział już jest.
— Polski oddział? Gdzie?
— Na stacji, w Samarze! Przy samym dworcu na lewo jest biuro werbunkowe.
Poleciał chłop, aż się za nim zakurzyło, przybiegł zmordowany, cuchnący, zakurzony, ale szczęśliwy, jakby rodzinę spotkał. Ze wszystkimi się