Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/159

Ta strona została przepisana.

— Panie! — zaczął drżącym, jakby złym, obrażonym głosem — Co to znowu za wojsko polskie?
— Jak zawsze — wojsko polskie!
— Kto to robi?
Żołnierze.
Żołnierzem szarpnęło coś.
— Panie! — mówił tym samym podnieconym głosem — Ja jestem żołnierz zawodowy. Służę w artylerji czeskiej. Służyłem w legjonach, potem w armji austrjackiej, potem uciekłem do korpusu polskiego, byłem pod Tarnopolem, potem u Dowbora, uciekłem znów do Hallera, po Kaniowie do Czechów — i biję się teraz za sławę tej czeskiej armji, żeby tylko do Francji się dostać, do naszego wojska — A tu znów... Pan rozumie!
Niwiński doskonale rozumiał. Patrzył na tego cudnego chłopca z rozpłomienionym wzrokiem i z drgającemi nozdrzami i żal mu się niezmiernie zrobiło i wstyd — bo oto znów stanął przed nim odwieczny „lazzarone” — błędny żołnierz polski! Ale zrozumiał też, że właśnie tu nie należy okazywać miękkości ani słabości. Odpowiedział tedy spokojnie, prawie chmurnie:
— A my robotę znowu zaczynamy. Uda się to dobrze, nie uda się — to nie, a robić trzeba.
— Ja nie chcę wciąż zaczynać, ja się chcę bić!
— A ja właśnie teraz, w początkach, potrzebuję dobrych, zawodowych żołnierzy i porządnych ludzi. Ani jednego oficera nie mam.
— Więc jakże tak można? — żachnął się żołnierz.
— Można wszystko! Patrz pan na Czechów, a choćby na bolszewików.