Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/174

Ta strona została przepisana.

I tak stanął na czele kompanji Czech, młody student, „arnauta”, odznaczony orderami francuskiemi, serbskiemi i rosyjskiemi — Zaraz też wiele rzeczy żwawiej ruszyło z miejsca. Znalazła się dla eszelonu polskiego kuchnia polowa, wypłacono wreszcie pierwszy żołd, postarano się o tytoń, broń, amunicję.
Coraz częściej pojawiały się na ulicach czapki z białemi orzełkami.
Aż raz Curusiowi udał się cud.
Chodził on i chodził wciąż do obozu jeńców, gdzie sobie wielce upodobał jakichś dziewięćdziesięciu ośmiu Poznańczyków. Agitował, przekonywał jak mógł — twardzi byli, nie słuchali. Aż się rzucał czasem w nocy na pryczy, tak mu się tych Poznańczyków chciało. Naraz jednego poranku Niwiński ujrzał na tyłach eszelonu całą gromadę obrośniętych i trochę zafrasowanych, lecz mocnych, solidnie wyglądających, czystych żołnierzy niemieckich.
— Co to takiego?
— Poznańczycy przyszli! — z dumą obwieścił Curuś.
Przyszli — ale nie bardzo, bo kiedy Niwiński w zwykłej przemowie poruszył punkt, iż kto się bije z bolszewikiem, ten się bije z Niemcem, ludzie się zaniepokoili.
Curuś zagryzł wargi, i zbladł.
Wówczas Niwiński zrozumiał.
Poczciwy chorąży wiedział, iż wśród Poznańczyków jest większość zręcznych rzemieślników, bardzo w wojsku potrzebnych. Wobec tego obiecał im, że ich weźmie do wojska jako rzemieślników.