Idea — w zasadzie dobra — była niebezpieczna, bo w gruncie rzeczy ludzi tych Czesi każdej chwili mogli powołać, jeśli nie na front, to do służby garnizonowej. Narazić się na ich odmowę znaczyło rozbić sobie kompanję i tak jeszcze niezbyt sklejoną.
Niwiński, oszczędzając chorążego, natychmiast wyjaśnił żołnierzom sytuację.
Jeden z nich, młody, barczysty landszturmista, machnął ręką i wskoczył do wozu.
— Niech byndzie! Jo ide!
Ale drudzy pokręcili głowami i zaczęli się wymawiać.
Żal, strasznie żal było Niwińskiemu, iż tylu żołnierzy dobrych, porządnych może stracić. Ale cóż to? Ma się ich prosić?
— Odprowadzić ich do obozu! — krzyknął na wartę.
Żołnierze polscy z bagnetami na karabinach otoczyli smutną gromadę rodaków.
Serce się rwało.
Był cudny dzień, niebo przeczyście błękitne, promienne, wesoły gwar życia dokoła, ciepło... Żołnierze z orzełkami białemi na czapkach zlecieli się ze wszystkich stron i złą, drwiącą gromadą obstąpili odchodzących powoli... A ten jeden, który wskoczył do wozu, poczerwieniał, wzruszył się tak, że aż się cały spocił i, trzymając się drzwi, jakby się gwałtem wstrzymywał, aby nie wyskoczyć, łamał się ze sobą i wołał:
— Ej, ostańcie! Nie chocie! Nie wracojcie! Walek! Ostań-że! Gdzież to idziesz! Ostań sie!
Wołał tak na nich, póki nie odeszli wszyscy.
A potem stanął nieruchomy.
Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/175
Ta strona została przepisana.