Różne bywały stadja w tem zbieraniu rozproszonych sił polskich.
Pewnego razu wezwał Niwińskiego do siebie — doktor Praszil.
Czem doktor Praszil był — nikt dokładnie powiedzieć nie umiał, ale wszyscy wymawiali jego nazwisko niemal z trwogą. Mieszkał u konsula francuskiego, z którym do spółki knuł różne intrygi, zaś urzędował tuż przy stacji w jakich posępnych, pustych, murowanych budynkach, po których kręciło się kilku cichych, małomównych żołnierzy w pantoflach i w rozchełstanych „rubaszkach”. Co się w tych budynkach działo, nikt nie wiedział i nikt się tem nie zajmował.
Zawezwany Niwiński iść musiał.
Z doktorem Praszilem dotychczas nic do czynienia nie miał, ale znał go. Był to człowieczek małego wzrostu, fertyczny, tłuściutki, rumiany jak wymyty prosiaczek i ryży. Oczy miał duże, wodniste, blade, czyste, nieruchome. Twarz — może troszkę semickich rysów, może odrobinkę nazbyt pewną siebie, może o włosek zanadto zarozumiałą, aby była dystyngowaną, ale — inteligentną i dość nawet subtelną. Kiedy tego potrzebował — patrzył prosto w oczy, nie zezując,