Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/18

Ta strona została przepisana.

ogromne bochny chleba żytniego, masło i zaczęli jeść po chłopsku, z głośnem, gwiżdżącem mlaskaniem, a powoli i systematycznie. Tak dostatnio mogli w tych czasach jeść tylko żołnierze. Niwiński z pogardliwą zawiścią patrzył na ich olbrzymie pajdy chleba, połyskujące żółtawym tłuszczem, zaś Moskale, typowi i namiętni zjadacze chleba, wzdychali głośno, udając zresztą, że Łotyszów nie widzą. Ci ze swej strony również zupełnie ich ignorowali.
Niwiński myślał chwilę o Łotyszach, potem o Czechach, potem zaniepokoił się, zastanawiając się nad tem, czy dobrze zrobił, zameldowawszy „swoim“ swój wyjazd do Czechów. Uczynił tak ze względu na żonę, bo nagłe zniknięcie „bez wieści” mogło pociągnąć różne komentarze. Ale teraz żałował, bo znowu zatruto mu tę beztroską pogodę, z jaką, porzuciwszy wszystko, wybierał się w świat.
Powiedziano mu:
— Jeśli to będzie możliwe, wszelkiemi siłami starajcie się Czechów w Rosji zatrzymać. Wszędzie na Wschodzie macie już nasze tajne związki wojskowe, możecie z nich korzystać. Zatrzymajcie wszystkiemi siłami i sposobami.
Niwiński odpowiedział:
— Jesteście okrutni. Nigdy nie przestajecie żądać. Zrozumiejcie, że to, co ja robię, jest krokiem rozpaczliwym, skokiem w otchłań. A wy mówicie mi: — Jak będziesz leciał, pamiętaj, nie zapomnij załatwić — Nie. To okrucieństwo. Najwyższy czas, żebym mógł spokojnie sam o sobie pomyśleć.
Nie zlitowano się nad nim.
— Musicie. Wojna trwa, nasza wojna, nieprzegrana, nierozegrana. Abyśmy ją mogli wygrać,