Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/185

Ta strona została przepisana.

Pan jenerał przyglądał się przez dłuższą chwilę wielkiej zielonej mapie z gajami, rzekami, wzgórzami i wsiami wzdłuż toru kolejowego. Był to cichy, piękny, zielony świat, jak gdyby widziany z aeroplanu lecącego dwieście metrów nad ziemią.
A potem spojrzał w okno.
Na świecie było też zielono, bardzo jasno, cudownie. W ciszy poranka brzęczały muszki, rozlegało się wesołe ćwierkanie wróbli.
I tak stali przez jakiś czas, spowici w wielką, cichą rzeczywistość słonecznego poranka letniego.
Sytuacja wojenna? Sytuacji wojennej właściwie niema. Są głupi, mózgu pozbawieni, puści ludzie, wymyślający wciąż rzeczy niepotrzebne, hałasujący, mącący pogodny, słodki akord życia, ale...
— Muszę osaczyć obóz! — rzekł Niwiński głośno, otrząsając się z tej ciszy.
Jenerał spojrzał na niego z pobłażliwem współczuciem.
— Iditie, iditie! — rzekł dobrotliwie — A tylko ludzi wam dać nie mogę, sam nie mam...
— Wezmę pół roty czeskiej...
— Da, da, wsiewo choroszawo...
Zamykając za sobą drzwi jeszcze raz spojrzał Niwiński na jenerała.
Dobrodusznie uśmiechnięty pan stał przed zieloną mapą, w zadumie patrząc na drogi, strumienie, cerkwie, chałupy chłopskie, pastwiska nadrzeczne...
— Ba, gdyby się chciał bić, to naturalnie... Ale któżby chciał?
Parę godzin później platforma samochodowa, najeżona bagnetami i chełmami czeskich piechurów