Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/186

Ta strona została przepisana.

leciała szerokiem błoniem ku obozowi jeńców. Z drugiej strony wysunął się, podzielony na drobne grupy, mieszany pluton Niwińskiego.
Obóz — duże miasteczko barakowe — leżał wśród szerokiej falistej równiny, zielonej i słonecznej. Jak tylko zdaleka pokazała się platforma, miasteczko zaroiło się. Na długie, równe ulice wysypały się tłumy szarych żołnierzy. Straży żadnych nigdzie nie było; jeńcy, gdyby chcieli, mogli się poprostu rozejść. Niektórzy z nich, nie przeczuwając snać nic dobrego, próbowali się wymknąć, ale było już zapóźno.
Pozostawało pooddzielać narodowości, przygotować ludzi do wymarszu i postarać się o środki przewozowe. Trzeba było znowu jechać do sztabu.
Ale tam było już pełno oficerów, siedzących niezmordowanie za stolikami i nie mających na nic czasu. Odsyłali sobie wzajemnie Niwińskiego, każąc mu wnosić jakieś „podania”, pisać coś, a przedewszystkiem zasadniczo kłócąc się ze sobą. Bałagan robił się coraz większy, bo prócz oficerów coraz tłumniej zaczęły urzędować sztabowe panienki. Wreszcie Niwiński nie wytrzymał.
— Pozwólcie sobie powiedzieć! — rzekł szorstko do jakiegoś zabiurokratyzowanego pułkownika, tępego a kretynio przekornego — Ja nie proszę. Ja żądam. Mam rozkaz zlikwidować obóz bezwarunkowo. Skoro mi środków przewozowych odmawiacie, wezmę obóz pod karabiny maszynowe i po pół godziny zostanie z niego tylko kupa trupów — A jak potem Syzrań będzie wyglądał — nie moje dieło!