Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/187

Ta strona została przepisana.

W pół godziny znalazło się czterdzieści ciepłuszek, „Karamzin”, wielki statek na trzy tysiące prawie ludzi i dwie wielkie barki.
Upewniwszy się, gdzie to wszystko jest, Niwiński wrócił do obozu.
Karabiny maszynowe stały na swojem miejscu ale żołnierze kręcili się bezładnie wśród jeńców. Miny mieli rozwydrzone, oczy im błyszczały.
— Z pewnością rabowali! — myślał Niwiński.
Kazał sobie pokazać Polaków.
Było ich zgórą stu.
Nie prezentowali się źle. Trochę starych żołnierzy, zmordowanych, schorowanych niedołęgów, więcej młodzieży, dużo typowych podoficerów-zupaków z pełnemi chytremi pyskami, naogół towarzystwo zdemoralizowane, rozwłóczone trochę, cyniczne, może zdeprawowane, lecz nie najgorsze jeszcze. Banda, ale nie szajka. Kilkunastu zgłosiło się do wojska natychmiast, reszta oświadczyła, iż w obozie jeńców mówić o tem nie chce.
Haulaniu po obozie trzeba było położyć koniec.
— Zbiórka przed barakami do dziesięciu minut — zarządził Niwiński — jeśli kto po dziesięciu minutach zostanie znaleziony w barakach — kula w łeb!
Nareszcie, kiedy słońce miało się już ku zachodowi, Niwiński, czarny od kurzu i od słońca, zachrypnięty krzyknął na cały plac, jak kiedyś szczekał na całe podwórze koszarowe.
— Doppelreihen rechts! Marschieren!
Podoficerowie podchwycili komendę.
— Erste Abteilung — Marsch!
Ustawieni w czwórki nędzarze ruszyli.