— Żebyśmy się mieli bić za ich zakichaną republikę samarską! — syczał chorąży.
— Nie, nie rozumiesz! To idzie dalej. Oni już rozciągają prawa tej swej republiki zakichanej na „Prywiślińskij Kraj!” Wściekli się? Co za chamstwo niesłychane! Na jakiej zasadzie on, bałwan jeden z drugim, rozciąga mi to swe głupstwo eserowskie na Warszawę i Kalisz!
Słodkie oczy doktora rozbiegły się niespokojnie.
— Nie irytujcie się. Potrzebują żołnierzy, więc ich powołują.
— Wara do naszych ludzi!
— Możnaby wejść z nimi w pertraktacje. To dobrzy ludzie!
— To idjoci, którzy dla własnej próżności odgrywają historyczną farsę. Za rogatkę Samary nosa wystawić nie mogą, a my mamy się z nimi układać o granice Polski czy Rosji? Nie. Przekonać się nie dadzą, a zato zaczną intrygować przeciw nam.
— Ale przecież tych ludzi darować im nie możemy!
— Rozumie się! Nie darujemy.
— Cóż poczniecie? Zawsze to przecie rząd! Konstytuanta!
— Nie moja!
— Ale rosyjska a my jesteśmy na rosyjskiej ziemi!
— Przepraszam bardzo! Moja legitymacja twierdzi, że znajdujemy się „w obrębie zawojowanego przez wojska czesko-słowackie terytorjum”. To ja mam takie same prawa, jak Bruszwit. Rozporządzenie na rozporządzenie. Pisz, Curuś!
Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/194
Ta strona została przepisana.