Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/200

Ta strona została przepisana.

— Bardzo prosta rzecz. Danobis...
— Kto taki?
— Ten ksiądz! Nazywa się Danobis. Warchoł, megaloman, no, i żyć nie ma z czego... A te draby dokoła niego, z wyjątkiem kilku, to przeważnie „obijacze” byłej armji rosyjskiej... Też żyć z czego nie mają... Zorganizowali się w sztab, pobierają od Moskali pensję, „prodowolstwje”, tytoń, spirytus, są już różnymi komendantami, więc rozumiesz...
— Rozumiem zupełnie. Zatem sytuacja wygląda tak: Ja tu przywiozłem dwudziestu pięciu ludzi i usadziłem ich w „medressie”...
Inżynier roześmiał się błogo.
— O!
— Właśnie — „O!” Dalszy plan akcji taki: Teraz zjemy kolację porządną, bo już od wieków nic porządnego w ustach nie miałem, potem ja pojadę do eszelonu spać...
— Prześpij się u mnie.
— Nie. Muszę dopilnować, żeby wysłano telegram, wzywający do Ufy naszą kompanję. Curuś zostanie na punkcie zbornym z kilkunastu ludźmi. Ta kompanja może tu być pojutrze w nocy. Tymczasem — jutro przed południem posiedzenie w sztabie... Po południu ja znikam.
— Wyjeżdżasz?.
— Nie, zobaczysz.
Istotnie, po kilku godzinach zaciekłego „posiedzeniowania” Niwiński zniknął i — pojechał do obozu jeńców. Tam czekało na niego piętnastu najlepszych ludzi — zbrojnych, butnych, pewnych siebie, z orzełkami na czapkach. Niwiński zamknął