Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/201

Ta strona została przepisana.

się sam z jeńcami. Było ich przeszło stupięćdziesięciu. W upale, w zaduchu mówił do nich blisko przez godzinę, siedząc na górnej pryczy. Nie ukrywał niebezpieczeństw, niepewności ale przemawiał do duszy, z wiarą, z przekonaniem. Mówił o wolnem, żołnierskiem życiu na szerokim świecie, o niezłomności żołnierza polskiego.
A potem, spocony i zachrypnięty, wyszedł na podwórze i kazał wypuścić jeńców.
Nie zbliżał się do nich, dając im czas do porozumienia się.
Nareszcie jeden — młodszy i inteligentniejszy — stanął przed nim.
— Mówię w imieniu wszystkich jeńców — Polaków. Kazali mi powiedzieć, aby pan ich wyprowadził z obozu jako drużynę robotniczą pod bagnetami — bo Niemcy patrzą.
— A ilu wstępuje do wojska?
— Wszyscy! Dość gnicia w turmie!
Koledzy — żołnierze otoczyli ochotników kordonem i wyprowadzili ich pod bagnetami z więzienia.
A wieczorem w koszarach wrzało już życie. Część nowych ochotników dostała mundury, nawet broń, zaś wszyscy poprzypinali sobie białoamarantowe kokardki. Nowym a umundurowanym natychmiast powierzono wartę w bramie. Objęli służbę dumnie, rozpromienieni. Zaczęło się usilne golenie, mycie, dzielenie na plutony, mianowanie komendantów poszczególnych sal...
Sztab się rzucił.
Jakiem prawem Niwiński mobilizuje gwałtem jeńców?
— Nie mobilizuję i nie gwałtem.