Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/204

Ta strona została przepisana.

oficerowie, ludzie czynu, między wami są — bez względu na wszystko przyjmę ich.
— Nie jesteśmy biurem pracy! — żachnął się ksiądz. — Jesteśmy sztabem!
— Śmiejcie się z tego!
— Protestuję w imieniu sześciu tysięcy zorganizowanego żołnierza polskiego! — wołał ksiądz.
— Tego żołnierza niema!
— Jest!
— Słuchajcież: Jeśli on jest, sprawa prosta. Sześć tysięcy ludzi, to mało co mniej niż dywizja, którą dowodzi Czeczek. Przyprowadźcie tych ludzi przed dworzec kolejowy, choćby gołych, zawołajcie Czeczka, pokażcie mu ich i powiedzcie: Oto nasi ludzie! Oto w czem nam ten wasz komisarz brutalny przeszkadza! A ja będę szczęśliwy, jeśli się w ten sposób skompromituję...
— Nie! My jesteśmy sztabem, my chcemy...
— Słuchajcie jeszcze. Jestem z ramienia czeskiego komisarzem dla wojskowych spraw polskich. Nie przeszkadzam, lecz wszelkiemi siłami pomagam. Wy — pracujecie w porozumieniu ze sztabem rosyjskim. Wy zorganizowaliście „sztab”, ale nie macie ani jednego żołnierza. Wy sprzeciwiliście się umieszczeniu moich żołnierzy w koszarach, wy jesteście przeciwni agitacji i werbunkowi wśród jeńców... To co robicie, to fakty, świadczące, iż chcecie uniemożliwić wojskową robotę polską.
Tępy upór obamarantowanych drabów, krętacka retoryka księdza.
Niwiński słuchał a naraz coś się w nim szarpnęło. Jakto? To znowu wraca to staroszlacheckie,