Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/206

Ta strona została przepisana.

Przemęczony, nerwowy oficer stał właśnie przy telefonie. Ujrzawszy Niwińskiego, zatrzymał go jednym błyskiem oczu.
— Brat Niwiński? — mówił do telefonu.
Niwiński gwałtownie zamachał rękami, ale Morawec śmiał się.
— I owszem jest, właśnie przyszedł, bracie pułkowniku. Dobrze.
Położył słuchawkę.
— Masz czekać na samochód.
Niwiński zaklął.
— Co nowego?
— Byli.
— Kto?
— Ksiądz. Amaranty. Dużo.
— A hiszpański attaché też?
— Jo.
— No i co?
— W imieniu czterdziestu tysięcy rewolucyjnego ludu polskiego w Ufie!
— Ojoj! Aż tyle! Protestowali!
— Nie. Wychwalali cię. Czeczek się ciebie już doczekać nie może.
— A mój eszelon samarski?
— Pomyśl sobie: Już jest.
— Aaa!
Niwiński uścisnął Czechowi rękę.
Kapitanowi przez długi czas drgały szczęki jakby w jakimś gwałtownym skurczu — oznaka, że zamierza coś powiedzieć. Wreszcie wyjąkał:
— Jedyny mądry argument! Teraz możesz być nieugięty, o ile przeciw tobie nie wystąpią gdzie — dwa bataljony.