Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/22

Ta strona została przepisana.

Przejechał pociąg, przesunęli się niezliczone wagony, pełne rojących się, rajdoszących łachmanów i szmat.
— Może ich tu niema? Może trzeba było jechać dalej tym pociągiem?
Instynkt odpowiedział mu, że nie.
Zaczepił tragarza kolejowego:
— Gdzie tu eszelony czesko-słowackie?
Tragarz zmierzył go wzrokiem, splunął i odszedł.
Drugi tragarz był rozmowniejszy, ale oświadczył, że o eszelonach czesko-słowackich nic nie wie i poradził Niwińskiemu udać się po informacje do komisarza stacji.
— Coś tu niewyraźnie! — pomyślał Niwiński.
Zastanawiając się, co zrobić, „wąchał powietrze“.
Dzień był szary, mokry, skisły, chłodny, ludzie byli niby normalni a przecie po czemś nieuchwytnem niemal, nieokreślonem, niemożliwem do opisania, Niwiński odgadywał, że coś się tu święci. Atmosfera była podniecona.
A nagle, jak stal, brudny, wymiętoszony, z kuferkami w rękach, udał się do komisarza stacji.
Człowiek jakiś w mundurze, bez żadnych odznak, ale zato z napiętnowaną twarzą, zmierzył go od stóp do głów podejrzliwie i wrogo.
— Niema tu żadnych eszelonów czesko-słowackich! — odpowiedział stanowczo i opryskliwie.
Niwiński zaczął nudzić: A jak, a gdzie, a co?
Równocześnie zaś miarkował, co zrobić, jeśli, go ten komisarz w tej chwili aresztuje — miał list i dokument od czesko-słowackiej Rady Narodowej, dużo własnych papierów — i jak się ewentualnie