Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/234

Ta strona została przepisana.

a każde białe, chichocące i wonne widmo wlokło za sobą cień, ostrogami zcicha pobrzękujący. Oszalałe z żądzy pary, szukając dla siebie przytułku, godzinami jeździły od hotelu do hotelu, a wszędzie witała je jakby jedna i ta sama, sardonicznie uśmiechnięta twarz portjera, beznadziejnie rozkładającego ramiona.
Lato było jak jedna nieskończona, wielka orgja słoneczna, suche a promienne, wiecznie pogodne. Nigdzie Niwiński nie widział tak głębokich w kolorycie i tak zachwycających, tęczowych zachodów słońca, tak rozradowanych poranków, nigdzie nie było tyle podniecającej, bujnej młodości w powietrzu.
— Kiedy porównuję z Omskiem nasze miasta — mówił Niwiński do swego inżyniera — żal mi się robi starej, więdnącej Europy. Tam wszystko stetryczałe, zawalone pamiątkowemi głazami, ciasne. Niczego ruszyć nie można, bo wszystko jest zabytkiem. Żyjemy, jakbyśmy byli kustoszami pamiątek. Co widzisz, widzisz w perspektywie wieków. Może to być bardzo mądre, ogromnie uczone, czyż, daje to szczęście, jakie jest w młodości i świeżości życia? Omsk jest jak przedwcześnie dojrzały, bujny „podlot“ niezgrabny jeszcze, z czerwonemi rękami, ale ponętny i zdrowo, szeroko założony. Odrobi swoje, jak zadanie, i leci się bawić. Jacy ludzie są tu szczęśliwi!
Istotnie, do późnej nocy Omsk rozbrzmiewał muzyką, śpiewami i szczerym lekkomyślnym śmiechem. Aż wreszcie pary znikały i na ulicach zostawali żandarmi serbscy, wałęsający się na czele małych patroli rosyjskich.