Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/236

Ta strona została przepisana.

myślało przedewszystkiem, zawsze i na każdym kroku o sprawach polskich.
Komitet gnieździł się przy ulicy Tarskiej, w dwuch, nie wiadomo czyich pokojach, przez kogoś tam wciąż kwestjonowanych, ale też dość szczęśliwie bronionych. Cała hurma oficerów, omskim zwyczajem pozamykawszy okiennice, aby uniknąć męczącego widoku wirującej wciąż w powietrzu zadymki piaskowej, siedziała w koszulach w półmroku i dysząc ciężko, zalewając się obfitym potem, obradowała i obradowała bez końca. Zagajano, wnoszono wnioski formalne, sprostowania, zarządzano głosowania imienne, tajne, przez podnoszenie rąk, słowem, torturowano się formalnościami parlamentarnemi aż do ostatecznego nieraz ogłupienia. Jedna po drugiej wyłaniały się z chaosu pustej nieraz gadaniny kwestje praktyczne, mało znane i trudne do rozwiązania na gruncie zupełnie podobnym do grzęzawiska. We wszystkich równaniach pojawiało się stale to samo „iks“. Moralne, ewentualnie finansowe poparcie Francuzów było pewne, ale niebezpieczne. Materjał wojskowy był w rękach Rosjan, siłę orężną reprezentowali Czesi.
— Nie bądźcież warjatami! — wzywał Niwiński. — Nie wierzcie w żaden marsz na Moskwę. Czesi zabawiają bolszewików i wszystkich innych różnemi manewrami, bo wyjechać nie mogą, nie mają czem, ale jak tylko nadarzy się sposobność, drapną na Wschód. Kim się wówczas Francuzi zasłonią? Głupcami! Nie zapominajcie o San Domingo!
Mało tego, że obrady komitetu były zmudne, stosownie do statutu omskiego, trzeba się było