Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/246

Ta strona została przepisana.

— Tak jest!
— Pan jenerał zechce przeczytać moją legitymację. Jestem czesko-słowackim komisarzem dla spraw wojsk polskich.
Iwanow-Rinow rzucił okiem na legitymację i wstał.
Jego goście wstali również.
— A więc?
— Mam zaszczyt oświadczyć panu jenerałowi, że wszystkie oddziały polskie przechodzą pod bezpośrednią komendę czeską.
— Słuszajuś. Czto jeszczo izwolitie prikazat’?
— Legjon omski na front nie pójdzie, lecz ma udać się do Czelabińska do rozporządzenia korpuśnej komendy czeskiej.
— Słuszajuś! Ale w tym wypadku ostrzegam, że nie jestem obowiązany utrzymywać wojsk należących do armji czeskiej.
— To kwestja drugorzędna i przewidziana zresztą w umowie z czesko-słowacką Radą Narodową.
Znowu sekunda ciężkiego milczenia.
Usta były zaciśnięte i oczy niby bez wyrazu ale sczepione z sobą, związane jak ostrza szpad. I te oczy mówiły stare, odwieczne rzeczy, po tysiąc razy stwierdzane krwawe prawdy z wszystkich pobojowisk Europy, z pod Moskwy, z pod Lipska, z pod Paryża i z pod Grochowa.
Stali tak przed sobą wyprostowani.
Wreszcie odezwał się Rosjanin sucho:
— Legjon polski pojedzie do Czelabińska. Żegnam panów.
Polacy wyszli.