Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/250

Ta strona została przepisana.

Czech roześmiał się.
— To ja wiem! Tylko, że z tego powodu mam bezustanne raporty...
— To już trudno... Od tego jesteś tu komendantem garnizonu...
Przed małą, białą stacyjką, otoczoną olbrzymiemi, staremi drzewami, wciąż tam i nazad przechadzały się gęste, pstre tłumy młodych, rozszczebiotanych dziewczątek w „szarfach“ kolorowych na głowach i w przeźroczystych, białych sukienkach. Ich łakome, pożądliwe oczy poprostu gryzły każdą nową twarz. Wśród dziewcząt swobodnie i poufale uwijali się żołnierze — Polacy, Serbowie, Czesi. Od czasu do czasu jakaś para odbijała się od stada i szła — nie w pole, bo to ze stacji widać było szeroko i daleko — lecz w stronę nieskończonego łańcucha odstawionych a dla każdego otworem stojących, pustych i przewiewnych ciepłuszek. Nie trzeba było nawet drzwi zamykać. Komuż chciałoby się do każdego wozu zaglądać? Wygoda była nadzwyczajna: Wygrzanych słońcem separatek kilkaset, garść młodych cudzoziemców, powietrze suche, przegrzane, podniecające, toaleta lekka, a w domu nudy niesłychane.
Miasteczko wyglądało, jakby je właśnie przed chwilą odkopano po zasypaniu piaskiem. Wszystko białe od kurzu. Okiennice szczelnie pozamykane, na ulicach pustki. W jednem oknie ujrzał Niwiński typowy rosyjski obrazek. Przy stole siedział młody człowiek w urzędniczej czapce. Przed nim leżał chleb i wielki, blado-zielony ogórek, dalej błyszczał żółty samowar. Twarz młodego człowieka, trochę zielonawa, pospolita, nie była ani zamyślona ani