senna, ale poprostu bezmyślna, tępa, bez wyrazu. Nie była to twarz lecz kształt, zupełnie jak chleb, ogórek lub samowar.
— Martwa natura! — uśmiechnął się Niwiński.
W środku miasta, osłonięty od piasku wysokim parkanem, był ogród miejski, niewielki i bardzo skromny, z biedną, zwykłą roślinnością. Trawniki, sosny, trochę jakichś krzaków. Zato wszędzie mrowie rozchichotanych, młodych, ładnych dziewcząt a wszystkie śmiałe, swobodne, bez żadnej opieki i prawdopodobnie też bez żadnego wychowania. Kręciły się tam i nazad, chichotały, szeptały, podskakiwały, gryzły cukierki, „siemiaczki“ — wiewiórki!
— Jakim okropnym romansem musi być pożycie z taką kobietą! — myślał Polak, przyglądając się tym ozdobnym, lecz zupełnie pierwotnym kobietkom.
I przypomniał sobie naraz twarz z „martwej natury“, tę twarz bezmyślną i niemą.
— Ano tak, ten tego nie zauważy, nie odczuje. Ten wogóle nic nie odczuje.
I nagle jasne mu się stało życie tych ludzi w małem, stepowem miasteczku. Niema nic. Wogóle nic. W lecie upały i piasek w powietrzu, w zimie mróz. Samowar, chleb, papierosy, ogórek — no i to... W takich warunkach caryzm czy bolszewizm — „nie wsio-li nam rawno, gaspada ili towariszczi, kak ugodno?“
Czech namówił Niwińskiego, aby, korzystając z wolnej chwili wyspał się raz „na lądzie“. Ponieważ Niwiński od czasu wyjazdu z Moskwy sypiał stale w eszelonach, dał się namówić i wziął „numer“
Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/251
Ta strona została przepisana.