Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/252

Ta strona została przepisana.

w miejscowym hotelu — zwykłej, drewnianej willi. Pokój przedstawiał się wcale znośnie, a niemal wiejska cisza miasteczka gwarantowała możliwość spokojnego i gruntownego wyspania się. Niwiński zapomniał jednak, że nie wszystko śpi w nocy i kiedy przyszedł do pokoju, ujrzał na jego ścianach całą faunę tego zakątka Syberji. W dodatku noc była bardzo ciepła, księżycowa. Nie mogąc w żaden sposób zasnąć, budzony bezustannemi szelestami, świadczącemi, iż wogóle nikt w domu nie śpi, ubrał się jako tako i, narzuciwszy na ramiona szynel, wyszedł na małą werandę przed domem i usiadł na ławeczce. Na drugiej ławeczce, naprzeciw niego, siedziała jakaś zamyślona postać. Niwiński przez jakiś czas nie zwracał na nią uwagi, lecz zasłuchany w nocną ciszę stepu, patrzył w białą jasność księżycową. W końcu sprzykrzyło mu się to. Odwrócił się i zapalając papierosa obejrzał nieruchomą figurę. Była to kobieta w jakimś długim płaszczu, który ją całkowicie okrywał. Tylko jedna naga noga, wysunięta — może przypadkiem — z płaszcza, odsłonięta była niemal aż po biodro i smukła, biała, świeciła, jak srebrna kolumna. Z nudów Niwiński rozpoczął rozmowę — o nudzie, o podróżach, o Omsku. Nieznajoma odpowiadała mu chętnie. Trudno było powiedzieć coś o jej twarzy, w świetle księżycowem widmowo białej, porysowanej czarnemi cieniami: wyglądała jak maska. Tylko oczy świeciły jak dwa srebrne ogniki. Była jednak młoda, jak o tem świadczył głęboki, dźwięczny głos i słowa. Po jakimś czasie zaczęła opowiadać o sobie — nie bez dumy, bo była kiedyś cyrkową woltyżerką a teraz jest ka-