czaszki trupiej, przyświecającej uśmiechem śmierci radosnej biesiadzie życia.
Kobieta stanęła na wzgórzu i, zapatrzona przed siebie, jednym lekkim ruchem otrząsnęła z siebie płaszcz, który zsunął się po ciele i padł jej do stóp małą, szarą chmurką. Związana tym strzępem z ziemią, z przykrytemi stopami, naga, biała kobieta zdawała się wyrastać wprost z kurhanu, niby symbol tego stepu jałowego, nagiego a wołającego o życie.
I naraz zaświergoliło coś, jak skrzypcowa melodja:
- Zdies' my brodim na Gawarim siebie Tierpi.!
- Gawarim siebie my: Spi Son — spasienje w stepi.
- Zdies’ my wiesioły tagda — lisz tagda, kagda my pjany.
- Razruszajem rownost’dniej — lisz kak stroim my kurgany.
- Zdies’ naprasno smotrit głaz. Iszczet, iszczet — gasnut siły.
- Rownost” stiepi dawit nas. Zdies' wysoki lisz mogiły.
- Tak i brodim po stiepiam. Tiełom zdieś a sierdeem tam.
- Kto w stiepiach pomożet nam? Tak i brodim po stiepiam.
Na drugi dzień przyszedł telegram, że do Czelabińska przyjechali wysłannicy jenerała Hallera.
Niwiński zapakował siedemdziesięciu żołnierzy do dwuch ciepłuszek i kazał je przypiąć do najbliższego pociągu, idącego na zachód.
Pociąg odchodził dopiero nad wieczorem.
Z wysokości wagonu patrzył Niwiński na step. Kurgan leżał na małym wzgórku jakby w pośrodku ogromnej, płaskiej miednicy. W całej tej wklęsłości gruntu, widnej na mile, nie było poprostu