Eszelon polski w Czelabińsku dawno już przestał się ukrywać.
— Ilu was tu jest? — pytał zdumiony Niwiński, mijając dziesiątki wozów, pełnych żołnierzy z białemi orzełkami.
— Przeszło czterystu! — wołano.
Ledwie odszukał żołnierzy, których swego czasu przywiózł z Ufy. Opowiadali mu cuda o energji komendanta punktu zbornego, o mundurach, jakie wycyganił, o całym wagonie karabinów i amunicji, o tem, że oddział pod dowództwem dwóch wyskrobanych z ukrycia oficerów legjonowych chodzi codzień na musztrę.
— A co z nami teraz będzie? — pytali.
— Pojedziecie do Ufy jako drugi bataljon. Trzeci przyjdzie z Omska. Pułk niby gotów — z grubsza. Będzie można organizować brygadę. A gdzie są ci panowie, co przyjechali od jenerała Hallera?
— W parku.
Szedł z tremą.
Był ogromnie rad, że jenerał przysyłał specjalistów wojskowych. Było to jedyne rozwiązanie niezmiernie zawikłanego i delikatnego problemu