Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/261

Ta strona została przepisana.

Oficer ten, sympatyczny, wesoły mężczyzna z przedsiębiorczą twarzą młodego kota, cieszył się powszechną sławą, a choć trzynaście lat służył w wojsku rosyjskiem, nietylko znakomicie mówił po polsku, ale nie zatracił nawet swego warszawskiego akcentu. W legjonie omskim zorganizował pół szwadrona ułanów, jak mówiono wyłącznie „ze swych osobistych przyjaciół“. Wraz z nim szedł komendant punktu werbunkowego w Czelabińsku.
Inżynier obwieścił rotmistrzowi, że ma przed sobą wysłanników jenerała Hallera.
Niwiński przyglądał się z zaciekawieniem.
Rotmistrz spojrzał na nowoprzybyłych nieufnie.
— Panowie przyjechali organizować tu wojsko?
— Tak.
— A jakie panowie mają kwalifikacje? — spytał wprost.
Major poruszył się niecierpliwie.
— Mamy rozkaz jenerała Hallera na piśmie. To wystarcza.
Rotmistrz wyszczerzył drobne ząbki w uśmiechu i poruszył przecząco głową.
— Nie. Rozkaz dotyczy panów, ale nie mnie. Ja chcę służyć w wojsku polskiem, ale nie muszę, a nie będę służyć pod rozkazami ludzi, których kwalifikacji nie znam.
— Cóż to? — żachnął się major. — Ja mam egzamin składać przed panami?
— Jak pan chce! Ja jestem oficerem zawodowym, trzynaście lat służyłem w armji regularnej, przez cały czas wojny byłem na froncie, najochotniej służę wszelkiemi informacjami.