Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/267

Ta strona została przepisana.

istotnie raz już skończyć... Ci oficerowie wolę mają jak najlepszą... Gdzie trzeba, pomoże się im... Wkońcu — zrozumieją sytuację, zorjentują się...
— Raz, psiakrew, trzeba już słuchać! Rozkaz — to rozkaz! Jenerał kazał.
Zwrócił się do inżyniera:
— Więc piszmy!
Po załatwieniu wszystkich formalności zeszli się wieczorem w parku i w zupełnej zgodzie zasiedli do kolacji.
W parku odbywał się festyn ludowy. Tłumy ludzi, moc lampek elektrycznych, zapach tłuszczu, ocieranie się młodzieży o siebie.
Po kolacji Niwiński wyszedł z majorem do ogrodu. Chcieli spokojnie porozmawiać.
Nie chcąc ocierać się o tłumy, falujące i krążące w świetle lamp łukowych, między restauracją a nadscenką, skierowali się w głąb ogrodu, gdzie było ciemno. Ale wcale nie pusto. Literalnie kroku nie było można zrobić, aby nie natknąć się na ciała splecione w miłosnym uścisku. Kochankowie tarzali się, jak gady, po trawie. Pod drzewami, pod płotami, na trawnikach, na ścieżkach, wszędzie kłębiły się ciała, ciężko dyszące. Ziemia jęczała z miłości, ciemności nocne napęczniały rozkoszą i zdawały się drgać w rytm ciał.
Usiedli na końcu ogrodu i rozmawiali. Niwiński mówił, jak na spowiedzi, z głębi duszy. Chciał, aby major zrozumiał wszystko, aby mógł wejrzeć zupełnie w jego myśl. Już zdawało się, że zaczynają się rozumieć, gdy naraz major rzekł: