Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/27

Ta strona została przepisana.
IV.

Przechadzając się między eszelonami Niwiński obserwował żołnierzy.
Byli spokojni, nawet pewni siebie, ale klęli.
— Tak się nam Rosjanie odwdzięczyli! — narzekali z goryczą. — Cztery lata chodziliśmy dla nich, jak psy, na „rozwiedkę“, pisać i czytać uczyliśmy, gdyśmy po tych ich wsiach zagnojonych stali — a oni nam za to tak?
Twarze były przygnębione, posępne, nastrój ponury.
— Macie wzajemność słowiańską! — powtarzano.
— Nie wierzmy nikomu na świecie całym! — krzyczała znowu tragiczna niewiara narodowa w rozgoryczonych sercach żołnierzy czeskich.
Czesi zrobili sytuację wyjściową i stanęli. Tu i owdzie posuwali się naprzód. Wzięli dworzec osobowy, stracili go, znowu go wzięli, ale widać było, że nie mają sił.
— Ilu was tu jest? — pytał Niwiński Ryszana.
— Trzy do czterech tysięcy ludzi. Pierwszy pułk, siedmiuset ludzi pułku rezerwowego, tyleż rekrutów, piąta baterja bez dział. Nad ranem powinien się zjawić Czeczek z czwartym pułkiem z Rtiszczewa. Będzie nas razem jakich siedem tysięcy bagnetów. Cóż, przebijemy się teraz, lecz