Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/273

Ta strona została przepisana.

Major podobał się Niwińskiemu coraz więcej. Zbierał ludzi, jak skąpiec, trząsł się nad nimi. Obóz? Pomysł kosztowny, kłopotliwy i niezbyt aktualny, wątpliwe, aby się mógł udać, ale jeśli się uda?
Pojechali do Samary, do Czeczka.
Czeczek przyjął majora bardzo serdecznie, ale jego żądanie eliminowania wojsk polskich z wszelkiej akcji dotknęło go niemile.
— Moi ludzie od kilku miesięcy bezustannie pełnią służbę — tłumaczył. — Potrzebuję ludzi. Front mi się nadspodziewanie rozszerzył. Kazań padł, a mam tam zaledwie parę bataljonów. Regulamin jest piękną rzeczą, ale przecie w mojej dywizji są aż cztery regulaminy, a ludzie mimo to biją się dobrze.
— Bracie pułkowniku! — bronił Niwiński. — Masz cztery regulaminy, ale żołnierzy z jednej armji, podczas gdy nasi żołnierze rekrutują się z czterech.
— Bataljonu ufimskiego absolutnie nie mogę zwolnić ze służby, bo go nie mam czem zastąpić.
— Jeśli będę miał czas popracować nad wojskiem — mówił major — ono będzie coś warte.
Sam pójdę z nim wówczas na front. Ale potrzebuję trochę czasu.
— Jakże? Więc ja sam z jedną moją dywizją mam stać na straży całej Słowiańszczyzny? — wykrzyknął patetycznie Czeczek.
W rezultacie jednak, choć niechętnie, ustąpił. Po twarzy jego Niwiński poznał, że od tej chwili przestał na wojsko polskie liczyć.
Jak przedtem zgłaszali się żołnierze, tak teraz, na wieść o przybyciu wysłanników Hallera, sypnęli