Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/275

Ta strona została przepisana.

— Drugich zacina, jak batem!
Curuś, wdawszy się w jakąś romantyczną awanturę szpiegowską z komisarzami bolszewickimi, złotem i wywiadem czeskim, znalazł się nagle w opałach.
— Mówiłem ci, żebyś się do tych rzeczy nie mieszał! — kręcił głową Niwiński.
— Jakże — złoto! — żachnął się chciwy góral. — Tropiłem je i tropiłem i już-już je miałem, gdy nagle po cichutku przyszli Czesi i — cap! Sprzątnęli. A teraz na mnie zwalają winę, że ja tych ludzi spłoszyłem! Sami ukradli!
— Poco gadać, kiedy i tak nikt nie dojdzie.
— Ja tylko tobie.
Rządy Curusia w Samarze były srogie. Jakimś Polakom, którzy szkalowali wojsko polskie, kazał w wagonie dać po dwadzieścia pięć nahajów.
— Nie mieliśmy nahajów, musieliśmy od Kozaków pożyczać. Tak się mnie teraz w Samarze boją, że aż nieprzyjemnie. Kiedyś tu idę sobie ulicą, patrzę, z kościoła pogrzeb wychodzi. Jak ci mnie zdaleka zobaczyli, całe bractwo z księdzem, z chorągwiami i ze świecami, dało napowrót nura do kościoła. Kością w gardle mi ta Samara stanęła.
— To zdaje się, ty stanąłeś Samarze kością w gardle!
— Ale maszynę do szycia mam i ochotników wysłałem do Ufy przeszło stu, a co najważniejsze — dostałem od Czechów jeden wagon osobowy, trzeciej klasy wprawdzie, ale porządny, lepszy od waszego, bo pluskiew w nim niema.
Tymczasem sprawa z „obozem“ polskim utknęła w martwym punkcie.