Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/290

Ta strona została przepisana.

— Curuś! Jedziemy!
— No więc wreszcie skończyło się to gadanie! Zaraz napiszę „trebowanie“. Do którego pociągu?
Ale Niwiński złapał go za oba ramiona i zaczął nim trząść.
— Warjacie! Jedziemy na Daleki Wschód jako misja wojenno-polityczna! Wysyłają mnie! Bierzemy piętnastu żandarmów na rozpłodek! Będziemy zakładali polskie punkty zborne w Chinach, na Sachalinie, nad Amurem i nad Oceanem Spokojnym!
Teraz dopiero zacny chorąży zrozumiał, a zrozumiawszy, złapał znów Niwińskiego za ramiona. I tak siedzieli, trzęsąc sobą, wyjąc i patrząc sobie triumfująco w oczy.
— Ale że oni się zgodzili! — dziwił się Curuś.
— Prosta rzecz! Major i inżynier chcą osłabić komitet, major dlatego, że chce być sam, a inżynier dlatego, że chce zostać jedynym oficjalnym reprezentantem rządu — ambasadorem, wiesz? Więc komitet zredukowali, jednego ci wysłali aż do Turkestanu a mnie na Daleki Wschód.
— Kto jedzie?
— No, ja, dla propagandy, na wywiad z Czechami i ententą i tak dalej, jeden kapitan sztabu generalnego — wywiad wojskowy — ten gruby „misjonarz“ co to przyjechał z Moskwy na wywiad partyjny i „konferencje ze sopłeczeństwem“, jakiś tam chłystek z intendentury, jako komendant eskorty, i piętnastu żandarmów.
— Wagony bierzemy?
— A czemżebyśmy pojechali?
— E, czekajże, bracie, to ja to każę poprzerabiać! Przecie niepodobieństwo żywić się przez