Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/298

Ta strona została przepisana.

strojeni za przykładem chorążego, kręcili się niespokojnie. „Misjonarz“ latał od wagonu do wagonu, ordynans nadawał stosy depesz. Kucharz zaczynał palić w piecu, Niwiński niecierpliwił się.
— Curuś, napisałeś „trebowanie?“
— Nie bój się, Wojtuś, napisałem.
— Przyłączą napewno?
— Niechby nie przyłączyli!
Curuś mówił to niemal groźnie, ale przecie zdarzało się, że nie chcieli przyłączyć. Jakiś zwarjowany urzędniczyna, zapomniawszy, iż Rosjanie nie mają na Syberji nic do gadania, żądał papierów wagonów, to znów wykręcał się, że pociąg za długi, że maszyna nie uciągnie — trzeba było grozić lub przekupywać.
Wreszcie — jedzie lokomotywa, odstawia zawadzające wozy z „tupika”, chwyta wagony z białym orłem, przyczepia je do pociągu, a teraz chorąży rzuca twardym głosem:
— Bilikiewicz! Karpiński!
Z wagonu wyskakuje dwóch żołnierzy — pierwszy, smukły, wysoki, wcięty w pasie jak osa, z charcią, suchą twarzą, drugi niższy, ale barczysty a krzepki i mocny jak młody dąbczak, obaj w półkożuszkach, w czapkach orzełkami połyskujących a zawadjacko zsuniętych na prawe ucho, obaj pobrzękujący szablami i z karabinami w rękach.
— Uważać mi, żeby się „bagani” nie pchali.
— Rozkaz, bracie chorąży!
Zaczynało się „urzędowanie“. Rosyjska ludność cywilna, spokorniała i steroryzowana, widząc żołnierzy u wozu, omijała go w milczeniu; tylko ciekawi zatrzymywali się przed tablicą, sylabizowali