Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/304

Ta strona została przepisana.

czene chyba „par excellence“ do podróży. Co one w drodze robią? Leżą i to jest najmądrzejsze.
Po śniadaniu Madziar przynosił konwie gorącej wody. Niwiński mył się, golił i kładł się znowu do łóżka.
Bracia w „pluskiewniku“ — snać bojami nocnemi utrudzeni — budzili się znacznie później. Zaczynało się wówczas latanie. Żappo, w białym fartuchu i birecie, z dumą niósł ogromne porcje wędlin, masła i chleba. Madziar za nim dzwonił szklankami i wlókł czajniki. Tymczasem Niwiński i Curuś, syci już i umyci, a chorąży z obowiązku ubrany, płukali żołądki półlitrowemi szklankami mocnej, czarnej kawy.
Wreszcie drzwi otwierały się z trzaskiem i rozlegał się skrzeczący głos, mówiący chłopskim akcentem:
— A witajcież, narody! Pochwalony! Jak sie mocie!
Wpadał półubrany „misjonarz“, różowy ze snu, z wielką łysą głową i ryżą kozią bródką. Stawał rozkraczony, klepał się jedną dłonią po łysinie, drugą po „antytezie“ i zaczynał:
— Ale nam dziś pluskwy dały, dały! A niech je pierony! Oka zmrużyć nie mogłem.
— Aleś się wyspał!
— I i i, tak-tam, jednem okiem! Pluskwy się wkońcu zmęczą, naźre sie ścierwo i idzie spać, ale ta kanapa za krótka. Nogi zawsze musze mieć skurczone. — Masz jakie telegramy?
Czytał chciwie.
— Myślałem ci ja o tych burżujach w Nowomikołajewsku! — mówił znów. — I wiesz do jakiego przyszedłem przekonania? Że skoro oni chcą nas