Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/31

Ta strona została przepisana.

Niebo zachmurzyło się. Zrobiło się zimno. Zbierało się na burzę.
Niwiński, znudzony wystawaniem na dachu wagonu, wrócił do swego przedziału.
Zadygotały szyby w oknach, pozieleniało niebo od ognia, zaczęły bić pioruny; ale karabiny maszynowe nie milkły ani na chwilę.
— Burza majowa! — pomyślał Niwiński. — Może to i dla Rosji będzie burza majowa. Odświeży trochę atmosferę. Ale tymczasem w kogóż to gromy biją?
Ale naraz zamyślił się ciężko, agresywnie, tak jak tylko Polak zamyślić się umie. Podejrzewał, że widzi bardzo daleko i aż zanadto jasno. Zdawało mu się, że już naprzód omawia się o warunki, mimo, iż jeśli co, to bezwarunkowo, bezwarunkowo...
Po szybach lały się rzęsiste łzy.
Kiedy się wypogodziło trochę, wyszedł znowu na dach wagonu.
Świat, zroszony obfitym deszczem i oczyszczony od pyłu, lśnił, jak nowy. Przez wikłe nadbrzeżne świeciła złotemi iskrami rzeka, pola zielone nabrały połysku. Penza sama, choć chmura nad nią czarna jeszcze wisiała, skrzyła się, jak ulepiona z marmuru i srebra. Daleko, niby olbrzymi tympan, warczał grzmot, a w powietrzu pienił się coraz silniejszy i donośniejszy tryl karabinów maszynowych. Wysoko nad miastem, w czarnych chmurach, trzepotał się wciąż jeszcze szarpany wichrem czerwony sztandar.
Wtem rozległy się głośne okrzyki i żołnierze czescy hurmą sypnęli się w jedną stronę. Nie-