Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/312

Ta strona została przepisana.

— Komenda wojskowa, jak łacina kościelna, polega na tem właśnie, żeby jej nikt nie mógł zrozumieć! — rzekł filozoficznie Niwiński.
Ale i kapitan się krzywił.
— Krew czuje wroga! — odezwał się po dłuższym namyśle.
— Jaka tam krew! Mówisz, jak carski oficer, a ten — jak moskalofil. Nie może Japończykom darować, że Moskali stłukli...
— A żebyś se wiedzioł! — przyznał się misjonarz — Zawsze Moskal, choć cholera drań, bliższy mi od tej żółtej małpy azjatyckiej. Z Moskalem się przynajmniej dogadam.
— O, nie, możesz sobie pogadać, ale nie dogadasz się nigdy.
— Niech bedzie i tak!
Wracając wieczorem do domu spotkali na moście bataljon Kanadyjczyków. Żołnierze w płaszczach w kratkę i w płaskich angielskich czapkach, szli jak stado baranów, gwiżdżąc, śpiewając i zaczepiając przechodniów. Wygląd mieli mocno zbolszewiczały.
— Podejrzanie ci nasi sojusznicy wyglądają...
— Jedyni Japończycy! — mruknął Niwiński — To jest armja... I oniby potrafili... Ale im nie pozwolą... I im nie wypada... Ażeby znów dla drugich kasztany z ognia wyciągali, na to są za mądrzy... Toby mi wyglądało beznadziejnie...
— Zaczekajmy na Francuzów — rzekł kapitan.
W parę dni później odbyło się uroczyste przejęcie polskiego bataljonu irkuckiego przez Polski Komitet Wojenny.