Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/318

Ta strona została przepisana.

— E? Co ty mówisz? — krzyknął uradowany chorąży, zrywając się na równe nogi.
Stanął jak wryty i jego zmęczoną, szarą twarz rozjaśnił uśmiech zachwytu.
Pociąg jechał powoli i cicho. Zrzadka tylko szczękały dźwięcznie koła. Słychać było szeroki oddech jeziora i rytmiczny, muzykalny szum fal, płynących ku brzegom.
— Cały świat jest piękny! — mówił chorąży. — Ale w niektórych miejscach tyle jest — powiedziałbym — uczucia, że na ich widok człowiek znów staje się dzieckiem i zaczyna wierzyć w Boga.
Droga szła tuż nad brzegiem jeziora kilkumetrowym pasem ziemi u stóp wysokich, dzikich gór. Cały dzień jechali tak brzegiem Bajkału, wpatrzeni w jego srebrno-błękitne wody, od których jasno było w wagonie, w oczach i w duszach.
Na jakiejś większej stacji za Irkuckiem ujrzeli silny posterunek Japończyków. Mali, lecz barczyści żołnierze z ciemnemi twarzami, podkreślonemi naiwną bielą futrzanych kołnierzy, otaczali pociągi gęstym kordonem. Szerokie ich bagnety błyszczały w słońcu, jaskrawa czerwień na mundurach świeciła jak krew i ogień. Do nowego pociągu wysypała się ze stacji garść żołnierzy z oficerem. Żołnierze otoczyli pociąg, oficer z tłumaczem i podoficerem rewidował pociąg.
Niwiński nie zwracał na to uwagi. Przejeżdżał już granice różnych i rozlicznych republik i z doświadczenia wiedział, że nietykalność misji wojskowej szanowano. Ale Curuś uczuł się obrażony tem, że Japończycy śmieli przy „jego“ wozach postawić wartę i czemprędzej wystawił