wiele myśląc, Niwiński zesunął się z dachu wagonu i pobiegł za nimi.
Wpadł na rozbawioną gromadę. Strzelec czeski, wyzwolony przez swoich z niewoli bolszewickiej, do której dostał się poprzedniego dnia, zaskoczony niespodziewanem rozpoczęciem działań wojennych, wiódł teraz jeńców, jak był, bez broni. Czesi, widząc na jego czapce biało-czerwoną wstążeczkę i myśląc, że to wzięty do niewoli zdrajca, żołnierz czeski, komunista, przyskoczyli do niego i zaczęli go bić. Zdziwiony takiem przyjęciem biedak, który, wyzwolony z opresji, z rozpromienioną gębą szedł ku swoim, podniósł oczywiście przeraźliwy wrzask. Nieporozumienie prędko się wyjaśniło i teraz tak posiniaczony żołnierz, jak i ci, co go bili, śmiali się do rozpuku, rżąc jak konie.
— Ja tu prowadzę jeńców, cieszę się, żem się do swoich dosiadł, a ten jak nie strzeli mnie w mordę! — opowiadał ze śmiechem ciekawym.
— Aleś kwiczał! — śmiał się sprawca nieporozumienia, wciąż jeszcze wygrażając ogromnemi, czarnemi pięściami.
Nieco dalej, ustawieni półkołem pod stosem progów kolejowych, stali jeńcy, żołnierze rosyjscy, byli żołnierze austrjaccy i węgierscy, komuniści czescy, Niemcy, Węgrzy, Czesi, Polacy, Rosjanie — pozielenieli na twarzach i z niewyraźnemi minami. Mierzyły ich złe, zawzięte spojrzenia oczu mściwych i nie wróżących nic dobrego. Ktoś tam przed nimi stał, perorując wysokim, trochę skrzeczącym tenorem, obiecując wszystkim sąd sprawiedliwy i namawiając do poprawy.
Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/32
Ta strona została przepisana.